Czytam „Jedwabne szlaki – nową historię świata” Petera Frankopana. Mam za sobą starożytność. Jestem w średniowieczu. Mongołowie właśnie rządzą największym imperium w dziejach świata, Azją i Europą po Wiedeń i Kraków chwilami. Islamiści ci są okrutni w trakcie podbojów, lecz po ich dokonaniu wspaniali. Wprowadzają niskie podatki i cła, tworząc gospodarczą koniunkturę. Zachowują autonomiczną władzę dotychczasowych książąt, teraz lennych wobec Czyngis-chana, jego poprzedników i następców. Gwarantują wolność religijną, językową i kulturalną. Żyć, nie umierać. Imperium załamuje się, ponieważ jest zbyt wielkie. Rozpada się z tego powodu. Powstają rywalizujące ze sobą ośrodki władzy Mongołów. Najistotniejsza była jednak pandemia dżumy. W XIII i XIV w. wyludniła ona Azję i Europę, powodując upadek handlu i wszelkiej łączności euroazjatyckiej. Gdyby nie ta choroba przenoszona przez wszy i pchły za pomocą szczurów, Azja już w średniowieczu byłaby trwałym centrum cywilizacyjnym świata, którym staje się teraz. Chrześcijaństwo zaś miałoby status prowincjonalnej religii wyznawanej w niektórych częściach Europy dzięki tolerancji islamskiego centrum. Wiek XXI nastałby 800 lat wcześniej. To więc wszy i ich kuzyni, pchły, sprawiły, że kilkaset lat później Stany Zjednoczone stały się dominującym supermocarstwem.
