Polak z podkarpackiej wsi na prezydenta USA.
W telewizji tego nie pokażą, ale Bernie Sanders – wszystko wskazuje na to, że kandydat Demokratów w tegorocznych wyborach prezydenckich w USA – każdego dnia zanosi się ponoć od płaczu, że jego ojciec w 1921 r. wyemigrował z Polski do Stanów Zjednoczonych. Dziś Bernie miałby szanse zostać radnym powiatu, członkiem sejmiku, a może nawet jakim ministrem – a tak walczy o pośledni urząd na końcu świata.
Wszyscy mówią mi: spakuj torby i jedź
Słopnice to licząca niecałe 7 tysięcy mieszkańców wieś w powiecie limanowskim. Dla mniej zorientowanych w geografii – na południowy-wschód od Krakowa.
Mieszkańcy miejscowości nie należą do obywateli przesadnie zaangażowanych politycznie. Nazwisko Sanders niewiele im mówi. Barmanka w kawiarni o takim nie słyszała, magister w aptece też, ale jest nie stąd, a krzepki budowlaniec nigdy go tu nie spotkał, choć zna prawie wszystkich.
Gdy po kilkunastu minutach bezskutecznego zaczepiania tutejszych zmieniam taktykę i zaczynam pytać, czy wiedzą, że tu we wsi urodził się Donald Trump, reakcje są podobne – „No, coś tam było, ale śpieszę się”.
Ojciec Berniego Sandersa, Eliasz Sander, przyszedł na świat w Słopnicach 14 września 1904 r. Wtedy był tu zabór austriacki. Eliasz miał starszego brata, który również wyjechał do USA, oraz dwóch braci przyrodnich – z których, według ustaleń, jeden został zastrzelony przez Niemców za odmowę służby w żydowskiej administracji, a drugi – co ważne dla szukających wału do zrobienia – może jako 120-latek wciąż być właścicielem nieruchomości w Warszawie.
Bernie Sanders odwiedził Słopnice w sierpniu 2013 r. O jego wizytę zapytałem wójta miejscowości, człowieka o jakże samorządowym nazwisku Adam Sołtys. Zaznaczyć trzeba, że urząd pana Sołtysa – mówię to bez ironii – jest najlepiej zorganizowaną instytucją, jaką było mi dane kiedykolwiek w Polsce widzieć. Od momentu zaanonsowania mojej wizyty do czasu skontaktowania się z będącym w rozjazdach wójtem i posadzenia dupska w jego gabinecie minął może kwadrans, a kawę 3 razy mi proponowano.
Wyjedź z nami, bo tam
Gdy Sanders odwiedzał rodzinne strony ojca, wydawało się, że jego kariera polityczna dobiega końca. 72-letni wówczas Bernie, od 1991 r. członek Izby Reprezentantów, a od 2007 r. senator, nie sprawiał wrażenia kogoś, kto będzie jeszcze próbował atakować szczyty.
– Dostałem telefon z MSZ, że ma nas odwiedzić ważny gość. Nie chcieli powiedzieć kto. Dopiero na chwilę przed przyjazdem zdradzili, że chodzi o Sandersa. Nikt go tutaj nie kojarzył – opowiada wójt Sołtys.
Jak przystało na świetnego organizatora, udało mu się ustalić adres domu, a na jego podstawie zgromadzić dla Sandersa garść archiwalnych dokumentów. Najstarsi mieszkańcy wioski nie kojarzyli nazwiska Sanders, ale Szchnitzer. Okazało się, że babcia Berniego młodo owdowiała i wyszła drugi raz za mąż, zanim wybuchła wojna.
– Przyjechał szczupły, wysoki pan z małżonką, oboje bardzo uprzejmi, zadawali mnóstwo pytań . – Wójt Sołtys wspomina wizytę Sandersów.
– O rodzinę, ma się rozumieć?
– Właśnie nie. Głównie o sprawy socjalne, oświatę. Odwiedzili nawet szkołę. Ale najbardziej interesowała Sandersa służba zdrowia, bardzo szczegółowe pytania zadawał.
– Chcą mieć tak samo wspaniałą w Ameryce? – rechotam.
– Myśmy oczywiście chwalili polską służbę zdrowia, która na tle amerykańskiej nie wypada chyba tak źle… – uśmiecha się wójt, a ja dużo szerzej.
Całość na łamach