Większy niż Jagiełło pod Grunwaldem i Sobieski pod Wiedniem.
Bohaterem narodowym zeszłego tygodnia – co wiele mówi o narodzie – został zawodnik sportów walki Marcin Najman. Podczas gali bokserskiej użył kopnięć i przewrócił konkurenta, czego podobno nie wolno. Była to kolejna z niezliczonej liczby porażek gladiatora ringu. Regularnie zbierany wpierdol to jeszcze nie powód do publicznego wstydu – tym są dopiero występy w TVP, w którym Najman wypowiada się ostatnio na wszystkie tematy: od funduszy unijnych i praworządności, po strajk kobiet i wybory w USA. Tym samym szołmen stał się bodaj najbardziej poniewieranym żyjącym Polakiem, a przecież przez lata za takiego uchodził Urban.
Mówi się, że Najman jest zakałą społeczeństwa, pośmiewiskiem, spluwaczką, a nawet że trafił na dno i wykonuje jeszcze odwiert. Tymczasem w mojej opinii jest odwrotnie: to wielki geniusz, którego jak niemal każdego geniusza Polacy nie potrafią docenić za życia.
Odrażający
Powiedzmy sobie szczerze: ze wszystkich znanych ludzkości sposobów niewidzialna ręka rynku najlepiej reguluje stosunki społeczne. A przynajmniej tak jest w dzisiejszym świecie i nic nie wskazuje na to, żeby miało być inaczej. Najprzyjemniej w kapitalizmie żyją ci, którzy mają wielki szmal. A największe pieniądze zarabiają te jednostki, które posiadają wybitne i rzadkie umiejętności, za które inni są w stanie dużo zapłacić. Lewicowa krytyka bogaczy sprowadza się zwykle do wytykania, że ci dorabiają się na cudzej pracy i mają np. 130 mld dolarów majątku, podczas gdy ratownik medyczny długi i dziurę w spodniach.
Otóż Jeff Bezos, najbogatszy człowiek świata, posiada tak rzadkie i wybitne zdolności organizacyjne, że w ciągu 26 lat z garażowej księgarni uczynił największego molocha e-handlu na świecie. Ma to dla ludzi – w tym Polaków – najwyraźniej o wiele większe znaczenie niż ratowanie pojedynczych zawałowców czy ofiary wypadków. Większości majątku Bezosa nie stanowią możliwe do wydania pieniądze, jak lubi wytykać lewica, ale papiery wartościowe – które już na fakcie ich sprzedania odchudziłyby znacznie jego portfel. Rynek bowiem pragnie Bezosa i jego geniuszu. Lewica woli jednak nie zauważać, że miliarder ten dorobił się nie tyle na ludzkiej krzywdzie, ile na ludzkim szczęściu – daje bowiem miliardom klientów to, czego potrzebują – w najniższej możliwej cenie i najszybciej, jak to możliwe. Kupujących zaś ma dużo więcej niż pracowników, którym z pośpiechu każe nieraz lać w gacie.
Kto kiedykolwiek brał udział w zbiorowym kopaniu dołu albo przeprowadzce, ten wie, że zazwyczaj każdy uczestnik ma lepszy pomysł, jak nawet tak prostą robotę zorganizować. Podobnie jest z prowadzeniem interesów – w których mimo z pewnością odmiennych opinii szeregowych pracowników to Bezos okazuje się najsprawniejszy. A oceniany jest codziennie przez wyjątkowo bystrych ludzi na największej giełdzie świata.
Z podobną krytyką spotykają się zarobki sportowców, np. Roberta Lewandowskiego, który w godzinę zarabia więcej niż pielęgniarka w miesiąc. Otóż Lewandowski jest Bezosem piłki nożnej: potrafi coś, co umie na tym poziomie bardzo niewielu. Miliardy ludzi za oglądanie jego kopaniny są w stanie płacić. Kolejni robią na tym miliardy, z których miliony trafiają do kieszeni Polaka, po prostu świetnie opłacanego gastarbeitera w RFN. Cóż, nawet mądrzy Niemcy jako społeczeństwo mają pracę pielęgniarek w daleko mniejszym poważaniu.
Piszę o tym dlatego, by pokazać, że Marcin Najman to geniusz kapitalizmu. Boksem zawodowym zajął się w 2001 r. i pierwsze 3 walki przegrał. Oznaczało to jedno: brak mu i talentu, i umiejętności. Wielu w tym momencie kończy karierę, ale nie Marcin. On znalazł lukę w rynku, której nie dostrzegali inni. Stał się notorycznym przegrywającym!
Brudny
Ludzkość jest tak skonstruowana, że kocha zwycięzców – już starożytni zachwycali się opowieściami o wielkich wojnach i bohaterach, którzy zgwałcili komuś osła albo spalili wioskę. Ówczesny świat znalazł sobie na szczęście pewien rodzaj zastępstwa dla krwawych bitew, o których częściej się raczej słyszało niż widziało – i był to właśnie sport. Tak zrodziły się olimpiady, a na nich walki na pięści. Dwóch gości piorących się po ryjach przynosi ludziom wartość dodaną dłużej niż chrześcijaństwo.
Choć w wielu dziedzinach sportu toleruje się remisy, w większości oczekuje się ewidentnych zwycięzców i przegranych. Na co dzień w życiowych potyczkach nie końca wiadomo, kto na czym wyszedł dobrze, a który się wyjebał. Jednoznaczność sportu przynosi ukojenie: białe jest białe, a czarne jest czarne, parafrazując bon mot prezesa.
Zostanie zwycięzcą w jakiejkolwiek dziedzinie wymaga – najprościej ujmując – szczęścia, talentu i pracy. Na Olimp szanse mają nieliczni. Większość z nas jest przegranymi, żyjącymi w świecie fantazji: ach, gdybym wtedy zachował się inaczej i gdybym postarał się bardziej. Tymczasem
Marcin Najman żyje w świecie realiów: jest genetycznie zaprogramowanym przegrywem. I z tej umiejętności zrobił sobie sposób na życie.
Po nieudanej przygodzie z boksem Najman przegrywał kolejno walki w formule MMA z Mariuszem Pudzianowski, Przemysławem Saletą, Hardkorowym Koksem oraz Trybsonem. Wielkimi agresywnymi chłopami. Po każdej wychodził obity i zwyzywany. Po każdej zapowiadał koniec kariery. Ludzie organizujący walki dla gawiedzi – takie jak KSW czy Fame MMA – dostrzegli jednak to, co on. Prosty lud potrzebuje czarnych charakterów, skrojonych jak w amerykańskich filmach.
Najman przed każdą walką robił więc to, co powinny robić oprychy, którym przeciętny Kowalski chce wymierzyć sprawiedliwość: wyzywał przeciwników, kłamał, manipulował i prowokował bójki. Nie hamował się przed obrażaniem rodzin czy partnerek. Słowem: tworzył publicity, które napędzało widzów organizatorom. Przychodzono na gale i płacono za transmisję wideo nie tyle po to, by obejrzeć zwycięstwo przeciwnika, ile by być świadkiem porażki Najmana. Socjologowie upatrują w tym naszej narodowej namiętności, czyli chęci do oglądania cudzych niepowodzeń.
Najman zaczął być sowicie wynagradzany za swój show: według szacunków za każdą walkę zgarnia ok. 500 tys. zł.
Całość na łamach