Żeby było nas mniej coraz. Nas, Polaków.
Pisowskie pomysły na walkę z „kryzysem demograficznym” stają się coraz dziwaczniejsze. „500 plus” było sensowne dlatego, że przyczyniło się do zmniejszenia biedy dotykającej najmłodszych i ograniczenia wyzysku spowodowanego obecnością na rynku pracy zdesperowanej siły roboczej – jednak specjaliści od demografii od początku mówili, że dzieci z tego nie będzie. Rządowa „Strategia demograficzna 2040” obiecywała kompletnie nierealistyczne i niezrealizowane nigdzie na Zachodzie „zbliżenie się do poziomu dzietności gwarantującego zastępowalność pokoleń”, i do tego metodą, którą prof. Iga Magda, specjalistka od ekonomii pracy i zdrowia ze Szkoły Głównej Handlowej, określiła mianem „ofiary złożonej z kobiet”.
Dokument rządowy zapowiadał „zwiększenie dzietności, nawet kosztem możliwego okresowego wycofania się z rynku pracy części kobiet”. Zaprojektowany przez posła Wróblewskiego za 30 baniek Instytut Rodziny i Demografii ma spełnić rządową strategię poprzez „kształtowanie adekwatnego kontekstu społeczno-kulturowego”, dodatkowo wspomagane przyznaniem dyrektorowi instytutu uprawnień prokuratorskich, co pozwoli mu odbierać dzieci rodzicom, którzy są społecznie i kulturowo nieadekwatni. Ostatnio pełnomocniczka rządu do spraw polityki demograficznej, Barbara Socha, ogłosiła na Facebooku, że uzależni wysokość emerytury od rozrodu, jakiego dopuścili się w swoim życiu emeryci: rodzice będą dostawali kawałek składki emerytalnej płaconej przez dzieci. Co oczywiście w żaden sposób nie zachęci ludzi do rozmnażania – 20- czy 30-latkowie, decydując się na dzieci, naprawdę nie myślą o tym, jak wpłynie to na ich dochody po sześćdziesiątce – a do tego jeszcze pogłębi nierówności. Bogatsi emeryci, którzy wyhodowali sobie jedno czy dwoje dobrze doinwestowanych, wykształconych dzieci, będą mieli jeszcze większą emeryturę, podczas gdy ubodzy posiadacze rodzin wielodzietnych nadal będą klepać biedę, bo składka ich niewykształconych dzieci, pracujących za pensję minimalną, będzie także minimalna.
To wszystko jednak tylko szczegóły, które odwracają uwagę od problemu zasadniczego. Otóż czy „kryzys demograficzny” naprawdę jest takim nieszczęściem? Czy koniecznie trzeba z nim walczyć za wszelką cenę?
Krótka odpowiedź brzmi: nie.
„Starzenie się społeczeństwa” nie jest oczywistą katastrofą, której należy uniknąć – jest procesem, który odpowiedzialne państwa powinny przyjąć z entuzjazmem, a w każdym razie z akceptacją jako zjawisko tyleż naturalne, ile korzystne dla natury.
Podstawowy argument jest oczywiście ekologiczny: ludzi jest za dużo, zużywają tyle zasobów naturalnych, jak gdybyśmy mieli do dyspozycji półtorej Ziemi, musimy zacząć się ograniczać – zwłaszcza na Zachodzie, bo nasza rozpasana konsumpcja dewastuje planetę.
Także nasza, polska. Tzw. Dzień Długu Ekologicznego w 2021 roku przypadł w Polsce 4 maja. Dzień Długu Ekologicznego to dzień, w którym konsumujemy zasoby (surowce, glebę, wodę) możliwe do odtworzenia w danym roku i zaczynamy żyć na kreskę. W ciągu roku spożywamy zasoby 2,6 Polsk. Jesteśmy na 37. miejscu na 188 klasyfikowanych krajów. To niedobrze…
Odpowiedzią jest oczywiście mniej dzieci. Słynne już badanie opublikowane w 2017 r. magazynie „Environmental Research Letters” przez Setha Wynesa i Kimberly Nicholas mówi, że rezygnując z jednego dziecka, oszczędzamy naturze 58,6 ton emisji dwutlenku węgla rocznie – przez całe swoje życie. Dla porównania rezygnacja z samochodu to 2,4 tony rocznie, przejście na weganizm 0,52 tony, a zamiana żarówek na energooszczędne 0,10 tony.
Ale to nie wszystko. Dzieci zatruwają także nasze dobre chęci. Opublikowane w kwietniu zeszłego roku badanie przeprowadzone przez troje uczonych, Jonasa Nordströma, Jasona Shogrena i Lindę Thunström, na imponującej próbie czterech tysięcy rodzin w Szwecji – gdzie świadomość ekologiczna jest bardzo wysoka – wykazało, że decyzja o posiadaniu dzieci zwiększa emisję dwutlenku węgla przez dorosłych o 25 procent. W teorii – stając się rodzicami, świadomi ludzie powinni bardziej troszczyć się o przyszłość planety, którą zostawią swoim dzieciom. W praktyce – brak czasu, zmęczenie i rozbestwienie bachorów sprawiają, że ludzie zaczynają żyć gorzej – z ekologicznego punktu widzenia. Wożenie dzieci do szkoły i na zajęcia dodatkowe wymaga samochodu, spożywanie gotowych posiłków oszczędza czas, a poza tym – piszą autorzy – „na konsumpcję altruistycznych rodziców mogą mieć również wpływ bezpośrednie preferencje dziecka, takie jak upodobanie do czerwonego mięsa, loty do przyjaznych rodzinom kurortów itd.”.
To jeszcze nie koniec.
Całość na łamach