O kurwa! Ja pierdykam. W miniony piątek na warszawskich Powązkach pochowano urnę z prochami Lidii Lwow-Eberle, lat 100 z kilkoma miesiącami. Gówno by to kogo obchodziło, gdyby na pogrzebie nie było prezydenta Dudy, premiera Morawieckiego i…
O tym zaraz.
***
Zasadniczym powodem, dla którego urna pani Lidii Lwow była zaszczycona przez najważniejsze osoby w państwie było to, że swojego czasu uprawiała ona seks albo, jak to napisano w Biuletynie IPN nr 11/2020 – „była nieodłączną towarzyszką życia” niejakiego majora Szendzielarza „Łupaszki” – kiedyś zbrodniarza wojennego i pospolitego mordercy, dziś pułkownika Wojska Polskiego i bohatera narodowego.
Z drugiej strony patrząc, nasi mężowie stanu też nie przyszli na pochówek i zapewne konsolację na próżno. Pobyt na takim wydarzeniu piedestalizuje ich przed społeczeństwem, przydając aurory nadzwyczajności. W każdym razie według ich wyobrażenia…
***
My też tam byliśmy. Wyobraźcie to sobie: Powązki, 22 stycznia, las krzyży, minorowa atmosfera. Ziąb jak pod Stalingradem. Ludzi smutnych kupa, jedni w maskach na twarzach, inni nie… I co my tam jeszcze widzimy?
Otóż widzimy, że pan premier Morawiecki pcha wózek inwalidzki. Rozumiecie, prezes Rady Ministrów pcha fotel na kółkach, a na tym wózku sparaliżowana od pasa w dół, schorowana matka premiera, lat 90 i pół, Jadwiga Morawiecka. Czujecie to?!
On staruszkę cierpiącą na starcze przypadłości i egzystencjalne lęki, aby podtrzymać na duchu, zabrał na cmentarz na spacer!
***
Pan premier Morawiecki bał się z matką spotkać podczas Wigilii świąt Bożego Narodzenia miesiąc temu. Żeby matka się nie zaraziła, a i on na zdrowiu żeby nie podupadł, gadał z mamusią online, czym się na Facebooku pochwalił. Ona we Wrocławiu, on w Warszawie – przez internet, za pomocą komputera…
Natomiast gdy jest pogrzeb zupełnie obcej Morawieckiemu, a w każdym razie na pewno jego matce kobiety, to pan Morawiecki po matkę dwie limuzyny wysyła (mamy nadzieję, że mamie w takich warunkach natury i stanu zdrowia nie kazał chyba jechać pociągiem), żeby 10 godzin czy ile się teraz z tego Wrocławia do Warszawy jedzie, tłukła się przyduszana maseczką na twarzy, ryzykując niedotlenienie wskutek słabej wentylacji płuc.
Gdy w czasach COVID-u umiera się w Polsce na obrzęk błony śluzowej albo odciski w gardle, bo otrzymanie jakiejkolwiek pomocy lekarskiej, nie mówiąc już o prawidłowej diagnozie, graniczy z cudem, pan premier własną matkę z grupy najwyższego ryzyka wiezie 400 km w jedną stronę i zapewne 400 w drugą, żeby sobie cmentarną alejką pojeździła na kółkach.
A po co? A po to, aby zaistnieć jako porządny synek pchający starczy wózek. Czujecie? Kobieta stojąca nad grobem gra w wyreżyserowanym przez synalka przedstawieniu mającym przysporzyć mu popularności.
***
I to się nawet w pewnym sensie udało. Dziennikarze „Super Expressu” zauważyli w całej swojej dziennikarskiej wrażliwości i koniecznej dla tego zawodu głupocie, iż „widok mamy i syna na pogrzebie bohaterki był wyjątkowo wzruszający”.
Nie jest to pierwsza hucpa Morawieckiego. Poprzednie wyczyny prowadzące do sławy na skróty nie były jednak aż tak antyludzkie. Pamiętamy te dzieci, adoptowane przez premiera, sieroty, które rzekomo o swojej adopcji dowiedziały się z łamów „Super Expressu”. Okazało się potem, że to nie jest prawda, tylko działanie sterowane przez spin doktorów Urzędu Rady Ministrów. Albo to noszenie przez Morawieckiego paczek starszej pani pozostającej w kwarantannie. Przedstawienie o zerowej wiarygodności, ale nie dla elektoratu PiS-u. Ale żeby szafować życiem własnej matki!…
A może się mylimy?!
Całość na łamach