Lepiej mieszkać w obozie, niż w Polsce projektowanej przez Konfederację.
Pamiętacie, ile razy w ostatnich latach słyszeliśmy od różnego rodzaju mędrców głównego nurtu, że choć w Europie prawicowa ekstrema rośnie w siłę, to w Polsce się to nie wydarzy? Że podczas gdy „cywilizowane proeuropejskie” partie z Niemiec, Francji, Austrii, Włoch, Szwecji czują na karku oddech AfD, Frontu Narodowego, Partii Wolności, Ligi Północnej czy Szwedzkich Demokratów – w Polsce formacje skrajnej prawicy nie przekraczają 1 czy 2 proc. poparcia, co miałoby być dowodem na jakąś szczególną polską odporność na powaby faszystowskich recept na świat. Niektórzy – już całkiem megalomańsko – przypisywali naszej bohaterskiej historii naznaczonej dekadami ciemiężenia przez totalitarne reżimy.
Tymczasem słabość polskich nazioli wynikała wyłącznie z ich głupoty. Dopóki polski neonacjonalizm kojarzył się z łysym, wytatuowanym kibolem ryczącym o Maryi królowej Polski przy iluminacji czerwonych rac na Marszu Niepodległości – jego poparcie rzeczywiście było na poziomie alkoholu w kefirze. Ale to się zmienia – podobnie jak zmieniło się na Zachodzie.
Bosak wchodzi do łóżka
Konfederacja jest mariażem dwóch najgorszych politycznych sfor: ksenofobicznych bigotów ze środowisk narodowych i społecznych darwinistów od Krula, szerszej publiczności znanego jako Janusz Korwin-Mikke. Te dwie najgorsze odmiany populizmu – jedna głosząca, że wszystkiemu winni są obcy, a druga, że państwo – podały sobie ręce, tworząc najbardziej prawacką falangę, jaką można sobie wyobrazić.
Program wyborczy Bosaka – ogłoszony pod niepokojącą nazwą „Nowy porządek – tezy konstytucyjne” – zapowiada budowę ultrakonserwatywnego państwa wyznaniowego:
„naturalną koniecznością jest ufundowanie (…) przystającego do polskiej wspólnoty ładu państwowego w oparciu o normy wynikające z chrześcijaństwa”. Państwo takie nie tylko zakaże aborcji w jakichkolwiek sytuacjach („Polska Konstytucja powinna w sposób jednoznaczny chronić życie tych najbardziej bezbronnych, czyli dzieci nienarodzonych”) oraz uznawania praw mniejszości seksualnych („jednoznaczne wykluczenie prawnego uprzywilejowania lub uznawania jakichkolwiek innych związków: partnerskich, konkubinatów, homoseksualnych”), ale także wkroczy do sypialni heteryków i powie, co mają tam robić: „Potrzebne jest jasne wskazanie, jakie są podstawowe cele małżeństwa: wspólne pożycie, posiadanie i wychowywanie dzieci oraz prowadzenie wspólnego gospodarstwa domowego”.
Zatrzymajmy się chwilę nad tym postulatem. Jeśli konstytucja będzie zawierała jedyny prawdziwy przepis na małżeństwo, jest oczywiste, że zapisy ustawowe będą musiały stać na straży jego realizacji. Na myśl przychodzą co najmniej 2.
Znany z Polski Ludowej zakaz posiadania przez małżeństwo więcej niż jednego mieszkania: w PRL była to forma racjonowania deficytowego dobra, jakim był „przydział na mieszkanie”; w Polsce Bosakowej będzie stać na straży trwałości rodziny, czyli pilnować, żeby żona nie wydostała się spod władzy męża. I oczywiście zakaz sprzedaży środków antykoncepcyjnych osobom pozostającym w związku małżeńskim; a skoro mamy żyć w zgodzie z normami wynikającymi z chrześcijaństwa, seks pozamałżeński będzie w ogóle wykluczony, toteż mechaniczne i farmakologiczne środki regulacji poczęć znajdą się na indeksie… Nietrudno też sobie wyobrazić, że wszelkie próby walki o prawa kobiet czy osób LGBT będą zwalczane jako wezwania do obalenia konstytucyjnego ustroju Polski.
Bosak dba o czystość
Ale na tym agenda nacjonalistów się oczywiście nie kończy. Mamy jeszcze kwestię czystości polskiej krwi. „Obywatelstwo polskie jest od lat zbyt łatwo dostępne dla cudzoziemców i rozdawane na drodze kilku różnych procedur administracyjnych” – lamentuje Bosak, nazywając sytuację „nieakceptowalną i na dłuższą metę groźną”. Konfederacja nie chce przybłędów – zwłaszcza, co można przeczytać między wierszami, kolorowych.
„Uzyskanie obywatelstwa polskiego powinno być ściśle powiązane z przynależnością do narodu polskiego”; jeśli ktoś się nie urodził Polakiem, to mógłby nim zostać „wyłącznie w rzadkich, wręcz wyjątkowych przypadkach”, i to pod warunkiem że „przekonująco wykaże, że jest osobą w pełni zasymilowaną z narodem polskim”. Jestem dziwnie pewna, że nieźle wykształceni i oczytani ideologowie Konfederacji znakomicie zdają sobie sprawę z różnicy między „asymilacją” i „integracją”: między wykorzenianiem ludzi i przerabianiem ich na własną modłę a budowaniem różnorodnego społeczeństwa z osób posiadających równe prawa i perspektywy, z poszanowaniem ich kulturowych odrębności. Toteż, jeśli dokument programowy używa XIX-wiecznego osadzonego w mentalności kolonialnej pojęcia „asymilacja”, robi to celowo. Nawiasem mówiąc, ten konstrukt narodowy wyraźnie wyklucza także emigrantów marcowych, którzy dziś zechcieliby wystąpić o przywrócenie utraconego w 1968 r. obywatelstwa. W praktyce to pewnie niewielka grupa – kto chciał, to załatwił to przez ostatnie 30 lat – ale wymowa takiego rozstrzygnięcia jest czytelna.
Całość na łamach