Dziecko to nie jest pozycja kosztowa w budżecie rodziny, tylko pełnoprawny dorosły, którego rodzice nawykowo traktują gorzej od przygłupiego sąsiada.
Ministerstwo rodziny robi, co może, żeby zwiększyć dzietność. Daje forsę z socjalu, obniżyło VAT na produkty dziecięce do 5 proc., a nawet przy okazji pandemii pozamykało wszystkich w domach, licząc, że podobnie jak w PRL, ludzie z nudów zaczną się więcej ryćkać. Wszystko fajnie, ale dzieci dla Polaków to kosztowny luksus, w najlepszym razie problem organizacyjny, a tylko garstka rodziców traktuje je jak ludzi i w ogóle bierze pod uwagę, że system, jaki sobie wymyśliliśmy, jest upośledzony.
Pieniądze na dzieci
Zgodnie z polityką prorodzinną nowego Polskiego Ładu państwo chce wspierać rodziny w tworzeniu nowych obywateli, bo rzekomo następuje depopulacja i nie ma na świecie dość Ukraińców czy Wietnamczyków, żeby wypełnić te wszystkie nowe osiedla robotnicze pobudowane za pieniądz dłużny. Nowym rozwiązaniem ma być świadczenie wypłacane matkom i ojcom na regulowanie kosztów opieki nad drugim dzieckiem między 12. a 36. miesiącem życia. Łącznie dostaną dodatkowe 12 tys. zł i sami zdecydują, czy chcą otrzymywać po tysiąc złotych miesięcznie przez rok, czy po 500 zł miesięcznie przez 2 lata. Świadczenie planowo będzie wypłacane od roku 2022. Będzie na narkotyki!
Pieniądze na żłobki
Drugi flagowy projekt ministerstwa to „Maluch plus”. Dziś w Polsce działa 6,8 tys. żłobków z miejscem dla 200 tysięcy dzieci do lat 3. W ramach tegorocznej edycji programu „Maluch plus” powstać ma dodatkowo 25 tys. miejsc. Ministerstwo podaje, że wie, jak ważna dla rodziców jest kwestia opieki nad dziećmi, dlatego zdecydowało o znacznym zwiększeniu finansowania programu „Maluch plus” – aż do 1,5 mld zł rocznie od 2022 r. Do tej pory było to ponad 3razy mniej. W tej kwocie mają być dofinansowania do miejsca w żłobku. Minister Marlena Maląg powiada, że zależy jej, aby rodzice ponosili jak najniższy koszt opieki. Dodam, że najlepiej, aby rodziców w opiece zastąpiło państwo katolickie, co nie?
Pieniądze na mieszkania
Dalej od minister Maląg dowiadujemy się, że ministerstwu bardzo zależy, aby jak najwięcej Polaków miało stabilną sytuację mieszkaniową, bowiem własne mieszkanie to poczucie bezpieczeństwa, stabilność i lepsze perspektywy rozwoju, a stąd pomysł na program „Mieszkanie bez wkładu własnego”, przeznaczony dla tych, którzy chcą mieć swoje pierwsze mieszkanie z rynku wtórnego, pierwotnego, społecznego lub własny dom.
Państwo poprzez wsparcie Banku Gospodarstwa Krajowego będzie gwarantować wkład własny nawet do 40 proc. do kwoty 100 tys. zł przez maksymalnie 15 lat. Co to znaczy? Ano że posiadając zdolność kredytową, nie trzeba będzie mieć pieniędzy na zakup mieszkania (wystarczy sama zdolność kredytowa) i nie będzie wymagane odłożenie dziesiątków tysięcy złotych na zakup mieszkania czy domu. Z tymi mieszkaniami sprawa jest gruba, bo połowa nowych mieszkań jest kupowana dziś przez inwestorów-spekulantów – stoją puste i czekają na wzrost ceny. Skurczył się też deficyt mieszkań i w zasadzie ceny powinny lecieć w dół w każdej chwili. Trzymając łapę na subsydiowaniu zysku banków, rząd blokuje rodzinom możliwość uciułania na M-3, zamiast tego przymusza wszystkich do zadłużenia się i kumbaja!
Te absurdalne dzieci
Motywacje ministerstwa rodziny jak i wyborców PiS-u, zmotywowanych silnym socjalem, są pragmatyczne i merkantylne. Problem w tym, że
dzieci to nie jest wrzód na dupie, który trzeba oddać do przechowalni na pół dnia, ani też kosztogenny nałóg pokroju fajek czy lofiksu, a prawilny człowiek, którego przywiązanie do rodziców jest bezdyskusyjnie fundamentem jego prawidłowego rozwoju.
Koncentracja na pieniądzach niezbędnych do wychowania dziecka idzie w kierunku absurdu. Co chwila media publikują jakieś infografiki o tym, że wychowanie od dziecka 0 do 18 lat kosztuje rodziców 120 tys. zł, ale kolejne taniej, bo córce założymy gacie po bracie. Biadolą o rewaloryzacji „500 plus”, bo przyszła inflacja i już nie wystarcza na pieluchy. Sieją maruderyzm, że prywatny żłobek drogi, a publiczny to tylko dla dzieciorobów z trójką wzwyż.
Młodzi za robotą powyjeżdżali z wioch i prowincji do miast wojewódzkich, znaleźli tam partnerów i zostali, bo mogą kupić wegeburgera, piwo kraftowe i kondomy z automatu na każdym winklu. Reszta rodziny została w wiosce, a razem z nimi domy, przestrzeń życiowa i czas, który babcie i dziadkowie mogliby poświęcić opiece nad maluchami, co reprezentują krew z krwi i łatwo się im wybacza, gdy wytrą obsraną dupę o nowy tapczan w opuszczonym przez dorosłe dzieci gnieździe. Dziadków mają młodzi za głupich, bo przeczytali na blogu „Jak nie zjebać dziecka peel”, że trzeba dziecku wdrożyć korpożłobek z elementami przedsiębiorczości, spirytualizmu wschodniego i kuchnią wege.
W ten sposób rośnie pokolenie, które ani nie ma rodziców jak należy, ani nie ma dziadków jak należy, z kolegami bawić się nie potrafi, bo całe chińskie chujstwo ukształtowane w traktory i lalki-inżynierki jest wyłącznie moje, moje, moje, a rodzice przyjmują albo rolę kumpli i pomagierów, albo stróżów porządku, dostępni w weekendy jak jeszcze niedawno wyłącznie rodzice z ograniczonym prawem do kontaktu z dzieckiem.
Teoria przywiązania
Konsensus naukowców oparty na teorii przywiązania Johna Bowlby’ego, poparty niezliczonymi empirycznymi przykładami, stanowi o trzech stylach przywiązania – bezpiecznym, unikowym i ambiwalentnym. Okazuje się, że dla dzieci obecność rodziców, w szczególności jednego rodzica – głównego, czyli zwykle matki – jest warunkiem koniecznym do uformowania poczucia bezpieczeństwa i rozumienia swojego położenia w świecie pełnym innych ludzi. Relacja ta będzie przez tego człowieka odtwarzana w przyszłości w stosunkach romantycznych, biznesach, a także w polityce i wszelkich innych aktywnościach społecznych. Jeśli tu spierdolimy, dziecko spierdoli w dorosłości i smród będzie się ciągnąć przez wiele pokoleń, aż ktoś wreszcie weźmie dupę w troki i zacznie myśleć o dzieciach inaczej niż jak o źródle kosztów.
Styl bezpieczny jest prosty, intuicyjny, ale młodzi ludzie nie mają pojęcia, jak go pielęgnować. W tym stylu dzieciak dzięki doświadczeniu wie, że może poprosić mamę o pomoc i ją otrzyma za każdym razem, bo mama jest dostępna i może go przytulić, przewinąć, dać jeść albo pobawić się z nim.
Styl unikowy tworzy się, gdy dzieciak nie może liczyć na rodzica, bo ten siedzi w korpo i oddał go do przytułku, bo nie daje sobie rady z opieką i potrzebuje tyrać na nowego ajfona i ratę za subsydiowaną norę w bloku. W przytułku-żłobie pracuje za minimalną krajową facetka, która ma na głowie minimum pięcioro takich małych ludzi – nie swoich, wzajemnie dla siebie obcych, w obcym miejscu i bez znanych sobie rzeczy. Czy jedzie na amfie, żeby dać radę, czy raczej dzieciaki chodzą z pełną pieluchą dłużej niż ustawa przewiduje? Pies wie! Facetka bywa młodą babką na stażu z pedagogiki, więc się regularnie zmienia w inną facetkę, tak samo jak zmienia miejsce zamieszkania i godziny odstawiania do przytułku. Świat tego dziecka jest nieprzewidywalny, chaotyczny, opiekunowie są symboliczni, bez twarzy, a dziecko na wsparcie rodziców liczyć nie może, bo mają dla niego czas w weekendy, a wtedy karmią go swoimi wyrzutami sumienia pełnymi cukru, bajek z tabletu oraz okazjonalną burą, żeby nie było, że nie wychowują.
Styl ambiwalentny to miszmasz tych dwóch, w zasadzie oznacza, że dziecku raz jest dobrze, raz niedobrze, samo nie wie, o co chodzi w relacji z jego opiekunami.
Dziecko to człowiek
Idę na plac zabaw ze swoim małym i słucham rodziców. Włos na głowie się jeży! Maksiu, nie wolno, zostaw chłopczyka! Maksiu, chłopczyk jest od ciebie starszy, nie baw się z nim. Maksiu, chłopczyk jest od ciebie młodszy, nie baw się z nim. Maksiu, dziewczynka jest dziewczynką, baw się z chłopczykami. Maksiu, zejdź z huśtawki bo chłopczyk chce się bujać. Maksiu, daj chłopczykowi swoją zabawkę. Maksiu, nie zabieraj chłopczykowi jego zabawki.
Rodzice łagrują dzieciaki od maleńkości, robiąc im w głowie harmider kalibru obozowego, jak sądzę, robią to, żeby uniknąć interakcji z innymi rodzicami. Strach ich mrozi, żeby w ten sposób zwrócić się do sąsiada – chuja, który robi im koło dupy na zgromadzeniu wspólnoty mieszkaniowej, ale własne dziecko batożyć wolno, bo przecież to oni je upieprzyli.
Stoję tam, patrzę na to wszystko, widzę ich oczami biegające pięćsetplusy, co robią buju-buju na huśtawce, żeby nazajutrz o ósmej rano wylądować w przytułku z dobrymi opiniami w sieci i czekać jak pies oddany do domu tymczasowego na nadejście dnia, gdy będą mieć 18 lat i spierdolą z miasta wojewódzkiego pierwszym samolotem do zagranicznego miasta wojewódzkiego, byle dalej od starych, którzy w dupie mieli dzieci, ich wrażliwość i emocjonalne potrzeby oraz razem z państwem przeliczali ich życie na roboczogodziny zamiast na piękne chwile dzieciństwa i rodzicielstwa.