Nie można być ekologicznym.
Morawiecki opowiadający, że Polska jako jedyna w Europie będzie palić węglem i Jędraszewski odsądzający ekologów od czci i wiary są wystarczającym przyczynkiem do tego, aby stanąć po stronie walczących ze zmianami klimatu. A gdy się do tego doda kolejne Boże Narodzenie z temperaturami ok. 10 stopni Celsjusza i to, że w ciągu 100 lat wypaliliśmy gaz, ropę i węgiel, które ziemia odkładała w sobie w ciągu kilkuset milionów lat, to bycie ekologiem staje się wręcz obowiązkowe.
Popromienna perspektywa
Samotne protestowanie przeciw dwutlenkowi węgla jest mało skuteczne. Lepiej zatem robić to w zorganizowanej grupie. Choćby z Zielonymi i Greenpeacem – chodząc z nimi na akcje pod hasłem „Energia atomowa droga i niezdrowa”.
Bo zdaniem tych organizacji atom to zło. W elektrowniach nuklearnych nie powstaje co prawda CO2, ale są w nich odpady radioaktywne. Złe i szkodliwe bardzo. A najgorsze, że trzeba je gdzieś składować, a wcześniej tam przetransportować. I to jest najgorsze. Szczególnie dla osób mieszkających na trasie przewozu.
Aktywiści przypominają, że magazynowanie w opuszczonych kopalniach promieniujących resztek grozi śmiercią. Bo „panująca tam temperatura jest zbyt wysoka i dochodzi do powstawania kwasu, który niszczy zbiorniki”.
Same elektrownie jądrowe są jeszcze gorsze. Wszyscy pamiętają Czarnobyl i Fukushimę. A to nie wszystko, bo działacze podają, że w niemieckich elektrowniach atomowych dochodzi co roku od stu do dwustu różnych usterek. I dlatego nie ma czegoś takiego, jak bezpieczna elektrownia atomowa. A rzekoma nieszkodliwość promieniowania to kolejny mit i manipulacja ze strony lobby atomowego. Nie wspominając o tym, że elektrownie buduje się na 30-40 lat, potem trzeba je zamykać i betonować. I dopiero po 135 latach mnożna przywrócić teren do stanu sprzed uruchomienia takiego zakładu. Poza tym, prąd z atomu, zdaniem ekologów jest za drogi.
Niemiecki rząd wsłuchał się w te głosy i postanowił lata temu swoje elektrownie jądrowe zamknąć. I dlatego teraz do miejscowości Philippsburg w Badenii Wirtembergii pojechali ekologiczni aktywiści z polskiej organizacji FOTA4Climate. Protestowali przed tamtejszą elektrownią atomową. A wraz z nimi ekologiczne organizacje z Niemiec, Szwajcarii i Francji.
I wcale nie chodziło im o to, żeby planowane zamknięcie elektrowni przyspieszyć, ale wręcz przeciwnie. Ekologowie domagali się wprowadzenia przez UE zakazu zamykania sprawnych elektrowni jądrowych.
Ich argumentacja była prosta – atom jest stabilną, bezpieczną i ekologiczną alternatywą. Elektrownie atomowe są najlepszym niskoemisyjnym źródłem energii potrzebnej do funkcjonowania społeczeństw. Energetyka jądrowa pomaga szybciej zredukować emisje CO2. Dlatego z punktu widzenia pogłębiających się zmian klimatu, zamykanie elektrowni atomowych jest krokiem ku katastrofie.
Chcąc być jak Greta Thunberg, należałoby zatem określić czy jest się ekologiem popierającym elektrownie atomowe, czy ekologiem je zwalczającym.
Spłynąć z prądem
Wyjściem z tego dylematu wydawać się może wsparcie innej zielonej, nieemisyjnej formy pozyskiwania prądu – energetyce wodnej.
Zwłaszcza, że jak od lat podają naukowcy sytuacja hydrologiczna Polski jest bardzo zła. Na statystycznego mieszkańca Europy przypada około 4500 metrów sześciennych rocznie. A w Polsce to ledwie 1600 metrów sześciennych. Daje nam to przedostatnie miejsce w Unii Europejskiej. A na dodatek powoduje, że nasze zasoby słodkowodne są takie jak w pustynnym Egipcie. Naukowcy wyliczyli, że to nie dlatego, że mało pada śniegu i deszczu. W skali roku ilość opadów jest całkiem wystarczająca. Tyle, że woda z opadów za szybko spływa do Bałtyku, nie zostawiając wiele dla studni i rosnących w ziemi roślin. W kraju pojawiło się wiele miejsc, gdzie wody gruntowe obniżyły się nawet o 2-3 metry.
Gdyby zatem strzelić kilkadziesiąt zapór z elektrowniami wodnymi i setki mniejszych z niewielkimi turbinami, to byłaby korzyść dla energetyki, rolnictwa i wszelkiej roślinności, tudzież dziko żyjących zwierząt, a nawet turystów. A na dodatek byłaby to energia nie zostawiająca znienawidzonego przez ekologów śladu węglowego. Nie wspominając o tym, że nie produkowałaby promieniotwórczych śmieci, a tama z elektrownia stałyby sobie przez dziesiątki lat, bo to nie strefa sejsmiczna.
Po tym jak głośno oprotestowywana niegdyś budowa zapory i zbiornika w Czorsztynie uratowała w 1997 r. pół Polski przed powodzią, zdawało się, że ekologowie polubili energetykę wodną i tamy. Dlatego nie powinno być problemu ze znalezieniem organizacji ekologicznej chcącej walczyć o zielony prąd z wody.
Okazuje się, że nie bardzo. Pracownia na rzecz Wszystkich Istot postawiła sobie za cel wybicie z głowy władzom gminy Wilkowice budowę zapory za 50 mln zł. Ekolodzy przekonują, że budowa zapory zagrozi wielu gatunkom roślin i zwierząt. Zaś „ludzie będą też narażeni na hałas, spaliny ciężarówek oraz totalną dezorganizację ruchu”.
Całość na łamach