Lepiej stracić z Niemcem niż z premierem.
Premier podpisał dokument ustanawiający państwowy Instytut Strat Wojennych (ISN). Czym znów udowodnił, że pisowskie państwo nie jest już nawet kamieni kupą.
Nowy instytut ma „zinstytucjonalizować wysiłki na rzecz badania wszystkich szkód wojennych, a także zająć się dalszym postępowaniem w sprawie roszczeń odszkodowawczych”. Gówno prawda! ISN powstał tylko po to, żeby następnych kilkanaście osób mogło co miesiąc pobierać nader godne uposażenia, na które zrzucają się podatnicy.
Żeby policzyć, jakie straty spowodowała w Polsce II wojna światowa, wystarczyłoby pogonić do tej roboty naukowców zatrudnionych w Instytucie Pamięci Narodowej.
Premier mógł wrzucić temat zaksięgowania wojny i okupacji uczonym z Polskiej Akademii Nauk zajmującym się historią. Fachowcy opłacani przez budżet tam są – wielu ma tytuły profesorskie.
Gdyby chciano dogłębnie dowiedzieć się, co nam szlag trafił podczas wojny, wystarczyłoby za nieduże pieniądze ogłosić konkurs badawczy dla wydziałów historii na polskich wyższych uczelniach. Zamiast wywalać kasę na czapę administracyjną ISN, wystarczyłby grant na badania dla zwycięskiego zespołu.
Instytucji państwowych, które mogłyby się zająć stratami wojennymi, mamy dużo, dlatego powołanie kolejnej świadczy o tym, że Morawieckiemu na pewno nie chodzi o ustalenie tego, co instytut ponoć ma ustalać.
Nie chodzi też o to, żeby instytut przyszykował międzynarodowe postępowania przygotowawcze. Gdyby bowiem miał szykować, to rzecz i tak musiałaby się skończyć w instytucjach za te sprawy odpowiadających. Przede wszystkim więc w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, potem w Ministerstwie Sprawiedliwości oraz w czymś, co windykację własności Polski i Polaków ma wypisaną na sztandarze – Prokuratorii Generalnej Rzeczpospolitej Polskiej. Pracownicy tych trzech instytucji są po pierwsze do ewentualnych postępowań roszczeniowych przygotowani merytorycznie, po drugie i tak biorą za to państwową kasę.
Najśmieszniejsze zaś w decyzji Morawieckiego jest to, że jest ona absolutnie bezcelowa z tego powodu, że straty wojenne Polski są już policzone. I to zarówno dawno temu, jak i całkiem niedawno.
We wrześniu 2017 r. PiS powołało „parlamentarny zespół ds. oszacowania wysokości odszkodowań należnych Polsce od Niemiec za szkody wyrządzone w trakcie II wojny światowej”, ufff… Na jego czele stanął słynny reparator i rewindykator Arkadiusz Mularczyk. Zespół zakończył prace już w marcu 2019 r. i wówczas miał opublikować gotowy raport. Mularczyk opowiadał o nim bez szczegółów podczas kampanii wyborczej jesienią 2019 r. Rok później, 1 września 2020 r., Mularczyk pojawił się przed kamerami telewizyjnymi i błysnął informacją, że gotowy przecież od dawna „raport w sprawie wysokości odszkodowania od Niemiec dla Polski za zniszczenia podczas II wojny światowej jest finalizowany. Obecnie jest tłumaczony na języki niemiecki i angielski”. Mularczyk zapowiedział, że ogłoszenie raportu nastąpi po decyzji politycznej w tej sprawie. Mijały miesiące, a z Mularczyka zaczynali śmiać się nawet koledzy z PiS, bo jego raport został utajniony bardziej niż niegdysiejsze sprawozdanie Macierewicza o działaniach Wojskowych Służb Informacyjnych.
W tym roku 1 września też nie mogło zabraknąć Mularczyka. Objawił się mediom i ogłosił, że „jest wola polityczna, by wystąpić o reparacje od Niemiec i myślę, że będzie ona zrealizowana w tej kadencji Sejmu; trwają jeszcze prace nad raportem na temat polskich strat wojennych, będzie on uzupełniony m.in. o wyliczenie i opis miejsc masowych mordów na Polakach”. Czym zaprzeczył, że raport, mający już 2,5 roku, był wersją ostateczną.
Skoro więc jest raport o stratach wojennych Polski, to po co Morawieckiemu instytut straty te badający? Zwłaszcza że w spiczu ogłaszającym powstanie ISN premier powiedział, iż raport sejmowego zespołu Mularczyka ukaże się w lutym.
Morawiecki w wywiadzie dla niemieckiej agencji prasowej DPA: „Decyzja o tym, co, kiedy i jak zrobimy z tym raportem, jeszcze nie zapadła, ale przygotowujemy wszystko, aby przedstawić ten raport światu”.
Ceniący logikę Niemcy, którym polski premier to mówił, nic nie zrozumieli. Polscy politolodzy, wiedzący, że analizując PiS, należy wyzbyć się racjonalnego myślenia, orzekli, że Morawiecki pieprzy na użytek antyniemieckiego elektoratu pisowskiego, bo chce być bardziej antyniemiecki od Ziobry.
Całość na łamach