Pod koniec października 1938 r. doszło do wydarzeń bardzo przypinających te, które dziś rozgrywają się na granicy polsko-białoruskiej.
Ówczesne rozgrywały się na granicy z Niemcami i były udziałem nie kilkudziesięciu uchodźców, lecz kilkunastu tysięcy. Ofiarami byli nie islamscy uciekinierzy, lecz polscy Żydzi, wysiedlani z Niemiec. Epilog też był inny. Wydarzenia te zostały zbadane i opisane, ostatni raz w opublikowanej 25 lat temu pracy Jerzego Tomaszewskiego. Ich literacki portret dostępny jest w autobiograficznej opowieści Marcela Reich-Ranickiego, który jako 18-latek był uczestnikiem i ofiarą tych wydarzeń. Przypomnijmy je.
***
Po I wojnie światowej sporo polskich Żydów wyemigrowało do Niemiec w poszukiwaniu lepszych warunków prowadzenia interesów, pracy i życia. Osiedli tam na stałe, szybko germanizowali się, ale obywatelstwo polskie zachowali, powiązania rodzinne z Polską też. W czasie dojścia do władzy Adolfa Hitlera z jego antyżydowskim programem szacowano tę emigrację polskich Żydów na co najmniej 60 tysięcy. Potem stopniowo malała, gdyż wskutek prześladowań wielu opuszczało Niemcy; w 1938 r. pozostawało ich jeszcze około 30 tysięcy.
Wszystkie państwa zasiadujące z Niemcami obawiały się, że hitlerowskie prześladowania spowodują pojawienie się u ich granic fali ograbionych żydowskich uciekinierów, kandydatów na bezrobotnych. Obawiał się tego też sanacyjny rząd polski. Z tą różnicą, że w przypadku państwa polskiego była to obawa przed powrotem własnych obywateli, do opieki nad którymi było ono zobowiązane prawem krajowym i międzynarodowym. Dlatego w 1938 r. rząd polski postanowił od tych zobowiązań się uwolnić.
25 marca 1938 r. Sejm uchwalił ustawę umożliwiającą pozbawienie decyzją administracyjną polskiego obywatelstwa osoby, która przebywała poza granicami kraju 5 i więcej lat. W obawie przed opinią europejską starano się ukryć antyżydowskie ostrze tej ustawy. Ogłoszono, że wymierzona ona jest w komunistycznych uczestników brygad międzynarodowych walczących w wojnie domowej w Hiszpanii. Na ten kamuflaż nikt nie dał się nabrać. Żydzi oprotestowali ustawę, podobnie jak państwa zachodnie.
Rząd niemiecki, świadomy tego, że ma ona utrudnić mu planowane wysiedlenie Żydów polskich, powiadomił Warszawę, że decyzji wynikających z mocy tej ustawy honorować nie będzie i każdego posiadacza polskiego paszportu traktować będzie jako polskiego obywatela. Na tę groźbę polskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zareagowało rozporządzeniem z 15 października, w którym zobowiązano posiadaczy paszportów zagranicznych przebywających w innych krajach do zarejestrowania ich w najbliższym konsulacie dla potwierdzenia ważności w ciągu następnych 14 dni, czyli do 29 października – po tym terminie niezarejestrowane paszporty traciłyby ważność.
Strona niemiecka odpowiedziała na to 24 października ultymatywnym żądaniem natychmiastowego uchylenia rozporządzenia, grożąc, że w wypadku odmowy wysiedli natychmiast z Niemiec wszystkich polskich Żydów. W Warszawie potraktowano tę groźbę jak blef i ultimatum zignorowano.
***
Nie doceniono hitlerowców. 26 października Reinhard Heidrich, szef Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, polecił przygotować dla wszystkich Żydów posiadających polskie paszporty decyzję o wydaleniu z Niemiec i wykonać ją 28 października. Nazwano tę operację „Polenaktion”. Deportację przeprowadzono z niemiecką sprawnością. Tego dnia aresztowano i wysłano ku polskiej granicy ponad 20 tysięcy osób, głównie mężczyzn, ale tez sporo kobiet z dziećmi. Połowę załadowano do pociągów i zaplombowanymi wagonami wysłano na stacje granicznego tranzytu z Polską. Pozostałe 10 tysięcy wysłano autobusami i pod groźbą bagnetów zmuszono do przejścia na polską stronę przez tzw. zieloną granicę w wielu dogodnych miejscach. Deportowanym czy też, jak słuszniej byłoby ich nazywać, wygnańcom zezwalano zabrać tylko niezbędne rzeczy (mniej więcej zawartość jednej torebki) oraz 10 marek. Reich-Ranicki wspomina, że jemu zezwolił policjant na zabranie jednej aktówki oraz 5 marek, a w pociągu spotkał kobiety, którym nie zezwolono nawet ubrać się i jechały w nocnych koszulach pod płaszczami, z torebkami w rękach. Zamierzano najwyraźniej przy okazji tych wygnańców doszczętnie ograbić.
Władze polskie okazały się zaskoczone, a posterunki lokalne niepoinformowane. Wydane pospiesznie zarządzenia nakazywały osoby z ważnymi paszportami (zarejestrowanymi w konsulatach) przepuścić, a pozostałe za wszelką cenę powstrzymać przed przekroczeniem granicy. W rezultacie tysiące wygnańców przetrzymano w nadal zaplombowanych wagonach na stacjach granicznych. Tysiące innych tułały się na zielonej granicy między szpalerami niemieckich żołnierzy z bagnetami na broni i polską strażą graniczna. Prasa masowo opisywała sceny przypinające dzisiejsze na granicy z Białorusią, tyle tylko że dotyczące nie trzydziestu, lecz tysięcy ludzi.
Szok na świecie i w Polsce był ogromny. Zanosiło się na katastrofę humanitarną. Była jesień, panowały dotkliwe chłody.
Na szczęście władze w Warszawie w porę się opamiętały i już następnego dnia powzięły rozumną decyzję. Poleciły otworzyć granicę i wpuści wygnańców na polskie terytorium, uniemożliwiając im jednak dalszą podroż w głąb kraju. W pogranicznym miasteczku Zbąszyń (wtedy 5 tysięcy mieszkańców) na trasie Berlin-Warszawa zorganizowano wielki obóz przejściowy dla deportowanych. Wykorzystano w tym celu opuszczone i koszary poniemieckie. Wygnańcy zajęli nie tylko dawne kwatery żołnierskie, ale tez ujeżdżalnię, salę gimnastyczną, stajnie i magazyny.
Było tłoczno i koszmarnie pod względem sanitarnym. Po kilku dniach zdecydowano cały Zbąszyń przekształcić w obóz przejściowy. Wyjazd z miasteczka stał się możliwy jedynie za zgodą policji. Za to całkowicie wolny pozostał dostęp dla organizacji pomocowych, żydowskich i innych. Pospieszyły z pomocą masowo, w tym też lewicowe koła polskie, intelektualiści organizowani przez prof. Tadeusza Kotarbińskiego i Zofię Nałkowską. Stopniowo też udzielano zezwoleń na dalszą podróż. Najpierw starcom i chorym, później osobom posiadającym w Polsce rodziny, które deklarowały środki utrzymania, następnie posiadaczom własnych zasobów, kont bankowych itp.
Całość na łamach